Julian Arden Julian Arden
3065
BLOG

Magister S: geneza

Julian Arden Julian Arden Rozmaitości Obserwuj notkę 12

 

Szedłem Krakowskim Przedmieściem w stronę Nowego Światu, w świetle kwietniowego słońca i wśród odgłosów i zapachów wiosennej Warszawy. Przemierzając energicznie białe płyty (w czarne plamy wyplutej gumy do żucia) myślałem znów o wczorajszym wydarzeniu. Chudy starzec w okularach chwycił mnie niespodziewanie za rękę na schodach wejściowych do biura. Wyskoczył diabli wiedzą skąd, nie należał do naszych pracowników. Zasuszona twarz jak czaszka, wielkie, niemodne okulary, wyszmelcowany prochowiec, spod którego wystawały fragmenty kraciastej koszuli – to wszystko kojarzyło się w najlepszym wypadku z podupadłym emerytem. Przyciągnął mnie do siebie z zastanawiającą siłą i chuchnął w twarz. Skrzywiłem się oczekując zapachu wódki, lecz starzec okazał się trzeźwy. „Tomasz” –wychrypiał. „Tak mam na imię” –odparłem spokojnie, nie chcąc denerwować widocznego wariata. „Nie, to ja – Tomasz…” –szepnął zdartym głosem mój nagły rozmówca. „Znam pana, obserwuję od dawna. Marczak mówił…” –tu tajemniczy nieznajomy się zakrztusił. „Nie ma czasu. Proszę uważać, teraz wszystko w pańskich rękach…” –to mówiąc, uwolnił mnie od swego uścisku i oparł się bezsilnie o jedną z kolumn. Nagle ugięły się pod nim nogi, usiadł wciąż opierając się plecami o kolumnę. Pochyliłem się zaniepokojony. Znowu zaczął coś mówić. „Batura pomoże” –wyłowiłem jeszcze z niewyraźnego mamrotania. Głowa mu opadła. Najpierw spróbowałem go podnieść, ale leciał mi przez ręce. Rozejrzałem się w dookoła, ale nie spostrzegłem żadnego policjanta. Niecierpliwie wybrałem na telefonie numer alarmowy.
 
Zamyślony zwolniłem, do pracy aż tak mi się nie spieszyło. Przystanąłem przy kiosku, poprosiłem o gazetę, a potem usiadłem w ogródku przy kawiarni i zamówiłem o kawę z croissantem. Z drugiej strony gazety spojrzała na mnie młodsza twarz mojego wczorajszego rozmówcy. „Tomasz NN nie żyje. Słynny detektyw ofiarą ataku serca” –krzyczał tytuł. Napisano, że znany niegdyś specjalista w dziedzinie poszukiwania zaginionych dzieł sztuki, następnie emeryt, zmarł wczoraj w Warszawie. Prawdopodobną przyczyną śmierci była choroba układu krążenia. O Ministerstwie i o mnie na szczęście nie wspomniano. Patrzyłem zdumiony na twarz tego człowieka, zapomnianego od 20 lat, który w ostatnich słowach chciał przekazać mi jakieś informacje. O co mu chodziło i dlaczego zwrócił się do mnie? Twierdził, że mnie obserwował. Razem z niejakim Marczakiem i zdaje się jeszcze jakimś Baturą. Kim są do cholery ci ludzie, jakiś gang?? Jestem archiwistą, przydatnym głównie do przenoszenia ciężkich pudeł z dokumentami, co ja mogę mieć z tym wspólnego?
 
Mogę wyznać bez wstydu, że moje życie upływało dotąd spokojnie. Szkoła, klub sportowy, studia. Nie przykładałem się specjalnie do nauki, ale za to zdążyłem jeszcze zdobyć parę medali w zapasach i niezłe wyniki w podnoszeniu ciężarów, zanim laba się skończyła i po dyplomie poszedłem pracować w wyuczonym zawodzie. Jako skończony magister historyk-archiwariusz miałem ograniczone pole manewru, ostatecznie parę lat temu wylądowałem w jednym z ministerstw, mającym szczególnie duże zbiory archiwalne, gdzie czułem się całkiem dobrze. Od czasu do czasu treningi, obiad z rodzicami, koledzy, dziewczyny. Na szczęście miałem własną kawalerkę, bo z pensji raczej bym nie zarobił na mieszkanie. I nagle na to wszystko wyskakuje podeschły okularnik i funduje mi historyjkę, a raczej strzępy historyjki. Co ja mam z tym zrobić? W pamięci tłukło mi się cos niecoś na temat tego faceta, zdaje się że miał przezwisko, znane w kręgach handlarzy sztuki, a i w naszym Ministerstwie również. Mówili na niego Pan Samochodzik, musiał być z niego niezły gość za młodych lat.
 
Zamyślony odwróciłem stronę gazety, potem drugą. W końcu doszedłem do strony z miejskim wydaniem, widniało na niej zdjęcie przedstawiające jakiś bałagan, zacząłem czytać podpis. Ałć! Jakby rąbnął mnie prąd, ale dość słabo. Zakrztusiłem się rogalikiem. Jednocześnie stwierdziłem, że litery zamazują mi się przed oczami, odsunąłem gazetę, nic, żadnej poprawy, odruchowo sięgnąłem do kieszeni po okulary. Zaraz, jakie okulary??!! Przecież nie noszę żadnych okularów. „Gdzie jest skarb barona von Dupersztangla? Kto rozwikła tajemnicę?” głosiły rozpływające się litery. Miałem dziwne uczucie, że moje ciało kurczy się, coś działo się także z moim ubraniem. Zerwałem się i ruszyłem szybko do toalety. Dziwne stany fizjologiczne lepiej przeżywać w przystosowanym do tego miejscu. Zatrzasnąłem drzwi, oparłem się o ścianę. Przeszedł mnie dreszcz, przytkało mnie, ale po chwili odzyskałem oddech. Spojrzałem w lustro nad umywalką. Ze ściany spoglądał na mnie obcy chudy, starszawy facet ubrany w koszulę z krawatem i wygniecioną marynarkę w kolorze nawozu. Na kieszeni marynarki widniała naszyta krzywo, najwyraźniej domowym sposobem, litera „S”. Pomiędzy mną a tym niepojętym widokiem zanotowałem obecność jakiejś przeszkody. Sięgnąłem do twarzy. W ręce trzymałem masywne okulary w rogowej oprawie…

Raczej bezlitosny, ale w miarę uprzejmy. Od czasu, gdy cisnąłem w brata kielichem, wiele się zmieniło.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości